niedziela, 27 maja 2012

Lokalizacja: Ziemia

Parę dni temu, poczułem silne przywiązanie do swojego życia. Postanowiłem więc, zapisać się na kurs węzłów marynarskich i zgłębić tajemnice wszystkich skomplikowanych pęków mojego żywota. Cóż, już na pierwszych zajęciach, dowiedziałem się, że nie ma pęków nie do rozwiązania co napawa mnie poczuciem bezpieczeństwa. Jednocześnie, odczuwam to samo, kiedy myślę o mojej stabilności. Praca, dom, Klara i pieprzone poczucie, że bierność to też aktywność ale aktywność to nie bierność, więc czy lepiej być aktywnym aktywnym czy aktywnym biernym. Psychopata, ja Eryk Drusba, kiedy myślę o tym kimś, kto opisuje moją historię, szczerze współczuje. Zastanawiam się, czy ten ktoś wiedzie równie żenujące życie jak ja. Może ma też swoją Klarę, swoją pracę i może jego historia jest taka sama jak moja. Może jest na opak? To by miało sens, zupełnie zwyczajny facet, przeciętniak, statystyczny a ja się podniecam, że jestem wyjątkowy - o ile wyjątkowy może być przeciętniak. Może to kobieta?

Zdecydowanie za dużo pieniędzy wydaje na gumy do żucia, znałem kiedyś człowieka, który dziennie zjadał setki gum. Kupował je, przeżuwał może z dwa razy i połykał. Jego żona wołała na niego człowiek guma ; "Ja po prostu lubię gumy" - odpowiadał zniesmaczony. Pewnego dnia w prasie zauważył nagłówek: "Szukamy człowieka gumy", tym sposobem zaczęła się jego kariera cyrkowca. Niestety ale szybko okazało się, że ów mój znajomy nie jest jednak człowiekiem gumą i przy pierwszej próbie rozciągnięcia go, rozerwał się w pół. Lekarze nie byli w stanie uratować go w całości, musiał zdecydować którą połowę ciała chce zachować, górną czy dolną. Wybrał dolną i od tej pory istnieje jako nogi, nauczył się nawet pisać stopami i pierwsze co napisał to: "To wszystko dla mojej żony".

Od autora: Kreatywność na poziomie podpitego urodzinowego klauna, jedyna różnica jest taka, że On chociaż próbuje być śmieszny a ja nie pozostawiam nawet złudzeń.

niedziela, 20 maja 2012

Inwokacja niepoprawna.

Wpadłem jej w oko kiedy czytałem pogwałconą gazetę na jednej z linii Paryskiego metra, tuż przed rokiem 1900, kiedy to jeszcze metra w Paryżu nie wybudowano. Potem, ale to już wybiegam znacznie w przód, oglądała moje programy telewizyjne w formie talk-show, które emitowane były popołudniami w roku 1917, naturalnie sporo przed wynalezieniem telewizji. Cóż, mniemać mogę że byliśmy dość nietypową parą, bynajmniej nie z uwagi na to, że robiliśmy rzeczy o których jeszcze nikt nie słyszał. My podawaliśmy się za siebie nawzajem, Ona za mnie, ja za nią. Na pohybel wszystkim dewiantom, nie chodzi tu o sprawy łóżkowe, to był po prostu rodzaj zabawy, naśmiewania się z otoczenia. Nie ingerowaliśmy w siebie wizualnie, ja byłem Klarą a ona Erykiem. Naturalnie przysparzało to wielu problemów, ale nigdy nie przejawialiśmy entuzjazmu do płynięcia z prądem, zresztą Klara nawet nie potrafiła pływać. Pamiętam, że kiedy powiedziała mi o naszym pierwszym dziecku, następnego ranka pobiegłem do szpitala aby wykonać sobie badania określające płeć potomka. Lekarz powiedział mi, że będę miał dziewczynkę co nie wywołało u mnie wielkiej euforii, zawsze chciałem mieć syna. Dlatego nasze pierwsze dziecko nazywa się Thomas.

Często wracam myślami do początków, kiedy pierwszy raz nasz wzrok się skrzyżował. Klara wówczas przypominała mi z wyglądu żydówkę a ja wychowywany w ortodoksyjnej chrześcijańskiej rodzinie, wpajane miałem wartości antysemickie. Zamieszkaliśmy razem bardzo szybko, w zasadzie już pierwszego dnia znajomości gdyż właśnie wtedy zaczęła się nasza gra. Wówczas poinformowałem rodzinę, że będę teraz żydem i musiałem odejść - a raczej to Klara musiała odejść.

środa, 9 maja 2012

U Michała na tratwie luz.

"Brałem narkotyki, razem z Riedlem braliśmy ale ja nigdy nie byłem na detoksie, to gówno, ludzie którzy stamtąd wychodzili nadal ćpali a Rysiek... no właśnie."

Często opowiada się historie ludzi, muzyków, którzy niegdyś byli pionierami a teraz już gdzieś bardziej w cieniu, ale nadal na deskach codzienności. Często w życiu publicznym, atakują ze szklanych ekranów, na siłę perswadując nam własne zdanie, poglądy i sfałszowaną historię. Nie chcę tu wymieniać nazwisk, ale pewnie każdy może odpowiedzieć sobie kogo mam na myśli. Są jednak ludzie, którzy zapisali się w kartach historii ale definitywnie zostali usunięci (a może sami się usunęli) z każdego jej elementu. Nie ma o nich książek, artykułów, wzmianek, nikt o nich nie mówi... czy oni w ogóle żyją jeszcze?

W drodze z majowego weekendu los przyniósł sporą niespodziankę, przyszło mi poznać bliskiego przyjaciela Pana Michała Giercuszkiewicza, o kim mowa? A taki tam perkusista, grał z formacją Dżem, B.B. King-iem, Śląską Grupą Bluesową (nadal gra) - mało? Znał najwybitniejszych przedstawicieli gatunków rockowych, jazzowych i bluesowych na świecie.
Michał Giercuszkiewicz, długoletni (jeden z pierwszych) perkusista Dżemu, muzyk bluesowy po szkole muzycznej. Społeczeństwo przypomniało sobie o nim dopiero kiedy stracił środki do życia i postanowił wyjechać w Bieszczady i tam zamieszkać. Niestety, dzikie rejony Soliny nie były odpowiednim do tego miejscem, gdyż represje ze strony Urzędów spowodowały, że Michał musiał opuścić teren w którym mieszkał (zajmował go). Postanowił wówczas, wybudować tratwę, wypłynąć nią na środek zalewu solińskiego i tam spędzić całe swoje życie. Jak sam mówi: "Po pierwszej zimie spędzonej na tratwie, wiedziałem już, że nigdy nie wrócę do miasta, ciągnie mnie tu jakaś guma".

"Wyjebmy Giera to może Rysiek przestanie" - mimo tego Michał nie ma żalu do Dżemu, długoletni przyjaciel Ryszarda Riedla, łączyła ich nie tylko muzyka ale też upodobanie do narkotyków. Różnica polega na tym, że Rysiek umarł na detoksie a Michał odciął się od ludzi i samotnie walczył z nałogiem w dzikich rejonach Bieszczad, często określany jako zakapior bieszczadzki.

Zapraszam wobec tej krótkiej przedmowy na projekcję filmu dokumentalnego, stworzonego przez TVP Rzeszów pt. Zakapiory Bieszczadzkie - Michał Giercuszkiewicz.

Część pierwsza
Część druga

niedziela, 6 maja 2012

Autostopem w Bieszczady!

Czasem człowiek musi rzucić przed siebie kamień, żeby sprawdzić czy zdoła do niego dojść.
To w zasadzie morał końcowy naszej podróży w Bieszczady, ale te słowa (wypowiedziane przez jednego z kierowców z Krosna) oddają cały sens wyprawy (a nawet życia) - zrozumiałem to dopiero kiedy wróciliśmy do domu.

Start 03.38
A zaczęło się to o północy z piątku na sobotę (tj. 27-28 kwietnia), kiedy pojechałem po Agatę aby przywieźć ją razem z bagażem do mnie. Wówczas nie przypuszczaliśmy, że podróż która zaczynała się niezbyt dobrze (oboje mieliśmy katar i kaszel) stanie się jedną z tych podróży które pamięta się do końca życia. U mnie szybkie dopakowywanie, herbata, papieros i o 03.15 staliśmy już z plecakami na przystanku tramwajowym skąd udaliśmy się do Łodzi a następnie pieszo na autobus jadący do Rzgowa. Nie dowierzając jeszcze w pomyślność projektu, lekko po szóstej rano wysiedliśmy w Rzgowie (parę przystanków za wcześnie) skąd udaliśmy się na trasę A1 i zaczęliśmy łapać stopa w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego.

Drogi na euro, rozkopane Kielce i stomatologia znów.
Tabliczka na Piotrków gotowa a więc przed zatoczką, Agata łapała samochody jadące na południe Polski. Nie minęło 10 minut, pierwszy dobroczyńca, umownie bez imienia, jedzie do pracy a pracę ma poważną. Budowniczy dróg, starym fiatem ducato śmieje się kiedy stwierdzam, że "to jednak drogi na euro się budują". Dzięki jego uprzejmości (a ta uprzejmość dopiero się zaczynała ze strony kierowców) lekko zboczył z trasy i wyrzucił nas na wylotówce na Kielce abyśmy mieli ułatwione zadanie. Zrobiliśmy kolejną tabliczkę, tym razem z napisem Kielce i przy parkingu dla tirów szukaliśmy szczęścia które przyszło bardzo szybko. Może dziesięć - piętnaście minut, nowa Toyota a w niej małżeństwo lekarzy, jadą prosto na Kielce wiec pasuje, upychamy się z tyłu i rozpoczynamy jazdę, która okaże się bardzo owocna. On fanatyk muzyczny z miasta Łódź, bardzo wykształcony i obyty, opowiada nam o muzyce i ciągle wkurza się, że jego samochód "nie ma kopa". Dzięki szaleńczej jeździe do Kielc dojeżdżamy niespełna przed godziną 10.00 ale uprzejmy jegomość lekarz wysadza żonę i nam proponuje podwózkę prawie 20 kilometrów dalej na wylotówkę do Tarnowa, oczywiście, że się zgadzamy.

Kierowca PKSu, uzdrowisko i Arek
No więc lekarz wysadza nas na przystanku PKS w kierunku Tarnowa, gdzie szukamy kolejnych ludzi dobrej woli ale kiedy na przystanku pojawia się autobus jadący do Busko Zdrój, bez zbędnego gadania, pakujemy się do rozklekotanego wiejskiego Mercedesa. Kierowca - szaleniec, widać że lubi pogadać, duchota, ścisk - ludzie wracają z centrum na swoje wsie. Kiedy zwalnia się jedno miejsce, Agata siada a ja na przodzie podejmuje dyskusję z kierowcą która ma trochę nierówno pod sufitem (pozytywnie). Kiedy dowiaduje się że jesteśmy z Łodzi i jedziemy w Bieszczady autostopem, nie kryje zdumienia i swoje zdanie wyraża na cały autobus, który jest tak przepchany, że na każdym przystanku muszę wysiadać aby przepuścić ludzi. Kierowca wysadza nas w Busko-Zdrój (miejscowości ponoć uzdrowiskowej) na rondzie z którego udajemy się na stacje benzynową z której ruszamy na drogę prowadzącą na Tarnów. Gorąco zaczyna dawać się we znaki a jest sporo przed południem, znajdujemy jednak kawałek cienia i z tabliczką TARNÓW znów próbujemy przejechać parę kilometrów. Stoimy w zasadzie na zakazie, bez żadnej zatoczki ale wolimy to niż stać w pełnym słońcu przy przystanku autobusowym. Mija parę minut i zatrzymuje się TIR, który jak się szybko okaże, zawiezie nas prosto w góry! Kierowca Arek, przesympatyczny młody człowiek, jedzie do Rumunii z ładunkiem opon w przyczepie, bardzo często zabiera autostopowiczów, do domu wraca tylko na jeden dzień w miesiącu, ciągle w trasie. Agata jest zmęczona więc kładzie się na łóżku z tyłu kabiny i zasypia (co prawda budząc się co chwilę :) ), ja na siedzeniu pasażera rozmawiam z kierowcą (swoją drogą, fantastycznie jedzie się tirem!). Arek opowiada o swojej pracy, młodości, Bieszczadach i o różnych przyziemnych sprawach, swoim hobby (motor). Jest naprawdę fantastyczny, razem z Agatą stwierdzamy, że nie poznaliśmy jeszcze tak pozytywnie nastawionego do życia człowieka. Dzięki niemu, musieliśmy zmienić trasę, początkowo mieliśmy jechać na Sanok, Lesko, Solinę i stamtąd do Cisnej ale Arek jechał do granicy ze Słowacją więc po trzech godzinach podróży wysadził nas w Beskidach w miejscowości Tylawa (kolejny kierowca który lekko zboczył z trasy aby ułatwić nam zadanie - dotarcie w Bieszczady). Kiedy myśleliśmy, że to szczyt jego uprzejmości, ten, zatrzymał się jeszcze w zatoczce i poczęstował nas kawą - to było po prostu nie wyobrażalne szczęście. Wypiliśmy kawę i kierowca tira, podjechał z nami jeszcze kawałek i wysadził na drodze prowadzącej w Beskidzkie malownicze rejony! Mało tego! zaproponował nam, że da swój numer telefonu i gdy będzie wracał 2 maja, zabierze nas do centralnej polski - ale niestety nasze plany były inne! (Arek jeżeli kiedykolwiek to przeczytasz przypadkiem, jeszcze raz bardzo dziękujemy za to wszystko co dla nas zrobiłeś, jesteś po prostu genialny).

Miłość, przyroda i agroturystyka.
Tego się nie spodziewaliśmy, jest przed godzina piętnastą a my już jesteśmy na miejscu - Beskidy. Patrzę na Agatę która jest lekko wykończona prześliczną słoneczną pogodą, ja sam już trochę opadam z sił ale widok gór motywuje nas kosmicznie. Zakładamy plecaki i zmierzamy w stronę malowniczych wzniesień. Kiedy po prawie godzinnym marszu, odnajdujemy miejsce przy rzeczce siadamy tam i robimy sobie kanapki. Jest fantastycznie, krajobraz jest tak przepiękny, że aż chce się płakać, zwłaszcza kiedy siedzi się i moczy stopy w lodowatej rzece z ukochaną Agatą, serce rośnie, ciężko opisać to uczucie - miłość :)
Po sporym odpoczynku, postanawiamy kiedyś wrócić w to bajeczne miejsce, plecaki na plecy i w drogę. Idziemy przepiękną leśną drogą pośród gór, zostawiając za sobą małe górskie wioski aby przed godziną dziewiętnastą dojść do miejscowości Jaśliska (położonej na małym wzniesieniu). Jesteśmy wykończeni podróżą, szukamy noclegu tak, żeby nie rozbijać namiotu - chcemy przespać się w jakimś gospodarstwie, wziąć prysznic, odpocząć i ruszyć w góry. Szczęście mamy wielkie, trafiamy do ośrodka agroturystycznego w którym mało tego, że jest bardzo tanio, to warunki są fantastyczne (prysznic, łazienka w pokoju), kuchnia, balkon w widokiem na góry, czystość i Francja elegancja, pod balkonem na akordeonie przygrywa wiejski grajek, jest cudownie! Szybko się rozgaszczamy, jemy kolacje i wychodzimy pozwiedzać wieś która niegdyś była miastem a jej położenie może świadczyć o tym, że było to kiedyś miasto warowne, po środku kościół otoczony górskimi chatkami, stromo i przepięknie. Pod wioską znajdują się stare winnice (niestety już nieczynne, ale można zwiedzać). Prysznic po tak długiej podróży i upalnym dniu jest tym na co czekaliśmy, zmęczeni zasypiamy :)

Zostajemy jeszcze dzień, Słowacja, Cyganie, Terenowe samochody, Zgubiony telefon.
W zasadzie tą decyzje, że zostaniemy tutaj dwa dni podjęliśmy już dnia pierwszego (skoro jest tanio i malowniczo to czemu nie), rano okazało się, że oprócz nas w gospodarstwie jest jeszcze jedna para z Tych (lub Tychów, jak zapierał się On) - bardzo mili ludzie. Rano zjedliśmy śniadanie, napiliśmy się herbaty i postanowiliśmy udać się w drogę na Słowacje (aby napić się ichniejszego piwa), szybko okazało się, że ten dzień będzie równie upalny jak poprzedni a dokładając do tego fakt, że na Słowacje było 17 kilometrów w jedną stronę byliśmy trochę przerażeni, ale nic to. Trzymając się za rękę przeszliśmy całą trasę i dotarliśmy do cygańskiego miasteczka (Certizne - czyt. Czertiźne) parę kilometrów od granicy ze Słowacją. Wykończeni w jedynym miasteczkowym barze (miasteczko raczej opustoszałe) kupiliśmy sobie po piwie (SARIS - czyt. Sariś) i podziwialiśmy iście PRL-owski wystrój knajpy. Za piwo udało mi się zapłacić w złotówkach, dostaliśmy jeszcze w cenie chipsy ale kiedy dotarło do nas, że przed nami 17 kilometrów drogi powrotnej postanowiłem potargować się z barmanką i cudem - CUDEM! Wymieniła mi 50zł na euro dzięki czemu mogliśmy kupić papierosy i wodę na drogę powrotną (nie wodę a pivo oczywiście (Smadny Mnich) i jeszcze orzeszki a na sam koniec postanowiliśmy skosztować Słowackiej wódki - Triumph - tutaj muszę nadmienić, że Pani barmanka była bardzo zaskoczona kiedy poprosiliśmy aby nalała nam wódkę w kieliszki a popijać będziemy coca-colą, najwidoczniej nikt tutaj z kieliszków wódki nie pije - tylko drinki - a i ze znalezieniem kieliszków był problem - Słowacy nie konsumują alkoholu tak jak Polacy a owe miasteczko nie było popularne wśród naszych więc po prostu Polak w Certizne był raczej okazem do podziwiania :) )
Droga powrotna była ciężka ale nasze szczęście trzymało się kurczowo i nie dawało za wygraną, kiedy pod granicą usiedliśmy w cieniu przy drzewie, zatrzymali się przy nas panowie z Rzeszowa którzy przyjechali tutaj terenówkami poszaleć po górach. W tym momencie, kiedy na szybko wsiadaliśmy do auta, zostawiłem na granicy telefon (pod drzewem) i tam już pewnie został - nic to, ta podróż była warta każdych pieniędzy. Agata siedziała w kabinie a ja z jednym z chłopaków na kipie terenówki, trzęsło bardzo, ale to była nasza pierwsza podróż w taki sposób - czuliśmy się prawie jak na rajdzie Paryż-Dakar!
Panowie podwieźli nas do naszej wioski gdzie wróciliśmy do naszego pokoju, zjedliśmy śniadanie, opracowaliśmy trasę w góry, wzięliśmy prysznic i z piwem usiedliśmy na tarasie. Szybko przyłączyli się do nas ludzie z Tychów (:)) i kiedy opowiedzieliśmy im o swoich planach, zaproponowali nam (nasze szczęście jest niesamowite) podwózkę do samej Cisnej (a w zasadzie miejscowości obok - Dołżyca), zgodziliśmy się uradowani, zwłaszcza że do przebycia było 30 kilometrów, rozmów nie było końca, od muzyki punkowej do filmów Koterskiego. Zmęczeni zasnęliśmy, żeby obudzić się rano, szybko spakować i wyruszyć zdobywać szczyty!

Wspinaczka, nocleg w górach i niedźwiedzie!
Spakowani, wsiedliśmy do Forda naszych dobroczyńców którzy znów zbaczając ze swojej trasy wysadzili nas pod szlakiem na Łopiennik. Tam krótki odpoczynek i ruszyliśmy w górę, ciężkie plecaki i prawie 60% nachylenia terenu dawało nam się we znaki, robiliśmy przystanki co 100 metrów, czasami co 50 - kiedy zaczęliśmy zastanawiać się czemu jest tak ciężko, naszym oczom ukazało się oznaczenie na drzewie, mianowicie - CZARNY SZLAK. To by wszystko wyjaśniało, ale nie nawet nie przeszło nam przez myśl aby się wrócić - twardo szliśmy dalej. Podziwiałem strasznie Agatę za jej upór i siłę wewnętrzną przy wchodzeniu, widać że dawała z siebie wszystko i nawet nie powiedziała słowa że jest jej ciężko - prawdziwa góralka, moja :)
Podróż na sam szczyt Łopiennika zajęła na 6 godzin marszu po skalistym szlaku (aż stopy bolały). Kiedy dotarliśmy już do celu, postanowiliśmy nie schodzić dzisiaj (nie mieliśmy już siły), ale, że kończyła nam się życiodajna woda, wyruszyliśmy jeszcze kawałek na poszukiwanie strumyka gdzie rozbiliśmy swój obóz. No więc namiot rozbiliśmy tuż pod szczytem (naturalnie nielegalnie, a żeby było jeszcze weselej - rozpaliliśmy małe ognisko - łączna kara przy nakryciu nas wynosiła 25.000zł, ale się udało :) ) Uratował nas strumyk wypływający prosto z góry, fantastyczna w smaku źródlana woda. Kiedy siedzieliśmy przy namiocie, spotkała nas para która schodziła ze szlaku w kierunku schroniska studenckiego, więc zostawiliśmy rzeczy w namiocie i postanowiliśmy udać się z nimi na spacer w dół (oni nie mieli plecaków więc mogli sobie schodzić). Niestety do schroniska nie dotarliśmy bo okazało się strasznie daleko, a my musieliśmy jeszcze wrócić do namiotu. Noc spędzona w górach była fantastyczna, w stu procentach surviwalowa, nie powstydził by się nawet Grylls, zresztą jak powiedziała mi moja ukochana, ponoć jestem od niego lepszy i odważniejszy :) Trochę byliśmy przerażeni, w końcu mieliśmy spędzić noc w górach, całkiem sami, odcięci od świata, zasięgu, pełno zwierzyny - może niedźwiedzi. Szybko wgramoliliśmy się do namiotu, nakryliśmy głowy śpiworami i zasnęliśmy. Oczywiście naszego strachu nie da się opisać, ja budziłem się co chwilę i nasłuchiwałem czy nie zbliża się czasem jakiś niedźwiedź i faktycznie słyszałem jak coś chodzi obok namiotu ale był to chyba lis - pocieszam się tylko... :) Kiedy się budziłem, starałem się być bardzo cicho, również ze względu na Agatę, żeby jej nie obudzić i nie straszyć odgłosami lasu. Ale mimo dobrych chęci, dzielna jednak Agata też się budziła. Chociaż sen miała twardy, w pewnym momencie położyłem głowę na jej brzuchu i spałem tak przed prawie dwie godziny, a Ona nawet się nie ocknęła :)
Rano umyliśmy się w strumyku, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy namiot i nasze rzeczy po czym ruszyliśmy w drogę do Cisnej. Byliśmy wyczerpani mentalnie, takie odcięcie od cywilizacji dla typowego mieszczucha potrafi zdołować, kiedy schodziliśmy z góry (z kijkami nordic walking zrobionymi z drewnianych grubych patyków) pocieszaliśmy się, że gdy znajdziemy miasteczko kupimy sobie colę i papierosy. Kiedy znów po paru godzinach podróży, udało nam się dotrzeć do jakiejś drogi, byliśmy tak szczęśliwi, że w zasadzie szaleliśmy ze szczęścia a kiedy natknęliśmy się na leśniczego który akurat zjeżdżał swoim samochodem z góry do miasteczka, nie mogliśmy uwierzyć w to, jak duże mamy szczęście. Byliśmy tak wysoko, że podczas zjazdu, aż świszczało nam w uszach a z oczu leciały łzy (wbrew pozorom różnica ciśnień potrafi zdziałać cuda, zwłaszcza kiedy zjeżdża się szybko). Śmiało mogę powiedzieć, że kiedy dotarliśmy do Cisnej i kupiliśmy sobie Colę i papierosy, zachciało mi się płakać ze szczęścia, tak bardzo mieszczuch kocha cywilizację, nawet jeżeli kocha też survivalowe góry :)
Agata jest fantastyczna, dawała radę przez cały ten czas i nie straszne jej było nic! Wyczerpująca wędrówka, brak wody, bardzo polowe warunki, strach przez niedźwiedziami, ciemny i samotny las - chyba się z nią ożenię - idealna kobieta :)
W samej Cisnej jest fantastycznie, Bieszczady mają to do siebie, że owszem są na maksa przychylne jeżeli chodzi o kontakt z przyrodą, ale powoli zaczynają się z nich robić drugie Krupówki, przepełnione ludźmi, miejscowości turystyczne. Ale jeszcze nie Cisna, małe Bieszczadzkie miasteczko typowo dla miłośników chodzenia po górach, zresztą jest tu pełno ciekawych szlaków no i piękne widoki. Udaliśmy się więc na pole namiotowe o nazwie TRAMP, gdzie rozbiliśmy namiot, nieopodal rzeki Solinki, wróciliśmy się jeszcze do centrum na cywilizowaną pizzę (hawajska) po zjedzeniu której szybko weszliśmy do zimnej rzeki i siedząc na jej środku, piliśmy zimne piwo, racząc oczy widokami, nos zapachem przyrody i schładzając się od środka. Na polu namiotowym zostaliśmy do końca naszego pobytu w Bieszczadach, rano wyruszaliśmy na szlaki, a wieczorem siadaliśmy przy ognisku i popijając ze wszystkimi sławne wino Bieszczady, śpiewaliśmy, jedliśmy kiełbaskę, ziemniaki i rozmawialiśmy z ludźmi. Fantastyczne klimaty, nie od opisania, kiedy patrzyłem na Agatę, tej aż łzy stawały w oczach, nie wyobrażaliśmy sobie, że to wszystko będzie aż tak cudowne i poetyckie.
Na jednym ze szlaków w Cisnej, spotkaliśmy parę z którą schodziliśmy z Łopiennika (uczucie spotkania kogoś drugi raz tak daleko od poprzedniego miejsca jest bardzo dużym zdziwieniem i cieszy oko :) ). Trochę zwiedzaliśmy tereny, Bieszczadzką kolejkę wąskotorową, moczyliśmy się w rzece, wysłaliśmy kartki pocztowe, opalaliśmy się i wypoczywaliśmy. Fantastycznie, pogoda genialna no ale... przyszedł czas powrotu, piątek rano, pakujemy manele i zawijamy na Sanok stopem. Znów szczęście, Pan który nas zabrał był tak miły, że uwaga! podwiózł nas 50 kilometrów!!!!!!!!!! dalej niż jechał (a wracał z Bieszczad do domu). Przemiły człowiek pokierował nas co i jak, opowiedział parę historii (prowadził księgarnie i sam lubił pisać). Wysadził nas w miejscowości: Jasło skąd złapaliśmy stopa u ludzi z Poznania którzy co prawda mogli podwieźć nas do samego Ozorkowa ale my jechaliśmy do Kielc gdzie czekała na nas znajoma która akurat jechała w naszą stronę i zabraliśmy się z nią. I tutaj nie obyło się bez naszego szczęścia, gdyż para z Poznania podwiozła nas pod samo miejsce w którym umówiliśmy się ze znajomą (też nadrobili parę ładnych kilometrów). I tak, w piątek wieczorem dotarliśmy do domu.

Cała ta podróż była najlepszą podróżą w moim życiu, mam nadzieje, że Agaty też. To wszystko było tak magiczne, poetyckie i fantastyczne że trudno mi uwierzyć, że już sie skończyło. Zdałem sobie sprawę co liczy się życiu, wewnętrznie odpowiedziałem na parę pytań które mnie dręczyły i poczułem jak bardzo kocham Agatę. Wydaje mi się, że ta podróż zbliżyła nas mentalnie tak bardzo, że nie wyobrażał sobie aby istniało coś innego co tak mocno potrafi połączyć dwoje ludzi - jak magiczny klimat Bieszczad :). Dziękuję :*