poniedziałek, 10 grudnia 2012

;)

Zasiedziałem się, bo w zasadzie od września tak siedzę. Siedzę i jedzę, tłuste kiełbasy. Siedzę = nie piszę bloga, bo inne rzeczy owszem. Dużo piszę, często i intensywnie, głównie piszę w myślach. kawę mam dobrą, 34.99 za 100 gram, producenci nie mogą się mylić, za tą cenę szczególnie, chyba z Chorwacji bo na etykiecie widnieje napis: Made in Zagreb i jakiś kod pocztowy. uffff... no i tak, zawsze w tym sezonie, zwłaszcza przy okazji pierwszych opadów śniegu, marzę o górach, niekończących się pasmach z białymi szczytami, kurwa. zawsze jak mam pełno na głowie to marzę o ucieczce. Zimowo, fajnie jest, gdyby nie to, że oboje z Agatą zachorowaliśmy na to samo, ból gardła i kaszel i jakieś objawy grypy chyba.

czwartek, 11 października 2012

#afera

:) i stało się, ban, nic to... podziemie działa i pokazaliście, że wszystko sie może zdarzyć. do posłuchania daje: http://www.youtube.com/watch?v=ecxIENVM-Zo SIŁA!

poniedziałek, 24 września 2012

Życie jak Las Vegas Parano

Co moglibyśmy razem już osiągnąć, gdyby jedno z nas nie rzuciło drugiego w przepaść. Gdybanie... A jednak, boli mnie każda myśl o Tobie jak leżysz tam w dole... w grobie. Przepraszam Że za późno wracam, jak żołnierz z wojny. Spuchniętą mam źrenice, od niewyspania i wyczerpania myślami o Tobie. Bo kochać Cię nie mogę już, Przez ludzi którzy zniszczyli naszą fikcje... Nastała rzeczywistość, która jest zasadą rzeczy niemożliwych. 10 marca 2007.

poniedziałek, 17 września 2012

czwartek, 13 września 2012

Stolodówek.

Ernest zniszczył mi cały czwartek po czym na gadu gadu przesłał link do youtube. Miles Davis - Kind of blue. Aż ząb mnie zaczął boleć - "Tylko nie używaj przecinków" rzucił nonszalancko, jakby był Panem mojego życia i moich decyzji których podejmować nie umiem. Czas nastał w którym indywidualizm stanowi standard - chleb powszedni - mówię. Więc jak segregować ludzi? - zapytał Ernest. Życie nie polega na tym żeby być oczytanym, przestrzegać zasad ortografii, posługiwać się trudnym słownictwem i znać odpowiedzi na wszystkie pytania na które raczej powinno się znać odpowiedź. Albo na bankietach - opowiadać żenujące dowcipy o golfistach i przy toastach odginać mały palec od kieliszka. Jeśli Cię to bawi to jesteś kretynem. Znałem kiedyś człowieka który był kretynem, każdego dnia w samo południe, wchodził do lodówki i siedział tam do dwanaście po - "Dwanaście to moja ulubiona liczba" - mówił. Kiedy umarł, ciało znaleziono w mieszkaniu numer 12, miał w kieszeni dwanaście dolców, był dwunasty grudnia, w ciele znaleziono dwanaście kul a człowiek który go zabił miał na imię Maciej - dwunasty apostoł Jezusa Chrystusa - jeżeli nie był kretynem to Bóg istnieje.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Ernest.

Gdy poznałem Ernesta, miał on zaledwie szesnaście lat ale już wtedy przemawiała przez niego bieznesmenowska myśl. Teraz, kiedy ma lat niespełna trzydzieści pięć, dorobił się dwóch lodówek, cadillack-a i bojlera łazienkowego, podgrzewającego wodę w 3 minuty. Jest jednym z najbogatszych ludzi których znam. Jego przygoda z zarabianiem pieniędzy zaczęła się w pewien wakacyjny słoneczny poranek na przedmieściach Brooklynu. Ernest, aby nie dostać porażenia słonecznego, postanowił założyć na głowę czapkę z daszkiem, ot zwykłą futbolówkę. Był on jednak jednym z tych ludzi, którzy robią wszystko na opak i zupełnie nieświadomie przewracają swoje życie do góry nogami. Tego poranka, futbolówka na głowie Ernesta ułożona była do góry nogami, wyglądało to komicznie, tak, jak by chłopiec chciał zebrać w miejsce gdzie powinna znajdować się głowa, promienie słońca. Kiedy jednak wiatr zaczął podwiewać mu czapkę, ten do środka włożył parę monet aby zwiększyć jej ciężar. Ernest jako dzieciak był skąpego wzrostu, kiedy wędrował słonecznymi ulicami, co jakiś czas przecinając rozpływający się asfalt, ludzie, widząc monety w czapce chłopca, zaczęli wrzucać mu swój zbędny bilon. Po powrocie do domu, Ernest wyliczył prawie 4 dolary! Uradowany maszerował każdego ranka, zbierając datki w swoją czapkę. Kiedy jednak zauważył, że nie może przekroczyć granicy czterech dolarów (bynajmniej nie z winy skąpości przechodniów, po prostu więcej monet nie mieściło mu się w czapce) postanowił kupić sobie kapelusz kowbojski i od tej pory chodził z kapeluszem kowbojskim na głowie odwróconym do góry nogami. Ernest doroślał i z czasem potrzebował więcej pieniędzy, z upływem czasu chłopak inwestował w swój interes, kresem jego innowacyjności było kupno wielkiego cylindra na którym (jak sam się chwalił) potrafił wyciągać 100 dolarów w dwie godziny marszu. Teraz kiedy widzę Ernesta, ten żali się, że jego zarobki znacząco spadły, "to wszystko przez moich rodziców!" powtarzał ciągle, kiedy myślałem już, że jest zmuszony do utrzymywania ojca i matki, ten rozwiał moje wątpliwości. Powiedział: moja matka ma metr osiemdziesiąt, ojciec ma metr osiemdziesiąt sześć, ja mam prawie dwa metry! - rozumiesz? Ja tak.

niedziela, 27 maja 2012

Lokalizacja: Ziemia

Parę dni temu, poczułem silne przywiązanie do swojego życia. Postanowiłem więc, zapisać się na kurs węzłów marynarskich i zgłębić tajemnice wszystkich skomplikowanych pęków mojego żywota. Cóż, już na pierwszych zajęciach, dowiedziałem się, że nie ma pęków nie do rozwiązania co napawa mnie poczuciem bezpieczeństwa. Jednocześnie, odczuwam to samo, kiedy myślę o mojej stabilności. Praca, dom, Klara i pieprzone poczucie, że bierność to też aktywność ale aktywność to nie bierność, więc czy lepiej być aktywnym aktywnym czy aktywnym biernym. Psychopata, ja Eryk Drusba, kiedy myślę o tym kimś, kto opisuje moją historię, szczerze współczuje. Zastanawiam się, czy ten ktoś wiedzie równie żenujące życie jak ja. Może ma też swoją Klarę, swoją pracę i może jego historia jest taka sama jak moja. Może jest na opak? To by miało sens, zupełnie zwyczajny facet, przeciętniak, statystyczny a ja się podniecam, że jestem wyjątkowy - o ile wyjątkowy może być przeciętniak. Może to kobieta?

Zdecydowanie za dużo pieniędzy wydaje na gumy do żucia, znałem kiedyś człowieka, który dziennie zjadał setki gum. Kupował je, przeżuwał może z dwa razy i połykał. Jego żona wołała na niego człowiek guma ; "Ja po prostu lubię gumy" - odpowiadał zniesmaczony. Pewnego dnia w prasie zauważył nagłówek: "Szukamy człowieka gumy", tym sposobem zaczęła się jego kariera cyrkowca. Niestety ale szybko okazało się, że ów mój znajomy nie jest jednak człowiekiem gumą i przy pierwszej próbie rozciągnięcia go, rozerwał się w pół. Lekarze nie byli w stanie uratować go w całości, musiał zdecydować którą połowę ciała chce zachować, górną czy dolną. Wybrał dolną i od tej pory istnieje jako nogi, nauczył się nawet pisać stopami i pierwsze co napisał to: "To wszystko dla mojej żony".

Od autora: Kreatywność na poziomie podpitego urodzinowego klauna, jedyna różnica jest taka, że On chociaż próbuje być śmieszny a ja nie pozostawiam nawet złudzeń.

niedziela, 20 maja 2012

Inwokacja niepoprawna.

Wpadłem jej w oko kiedy czytałem pogwałconą gazetę na jednej z linii Paryskiego metra, tuż przed rokiem 1900, kiedy to jeszcze metra w Paryżu nie wybudowano. Potem, ale to już wybiegam znacznie w przód, oglądała moje programy telewizyjne w formie talk-show, które emitowane były popołudniami w roku 1917, naturalnie sporo przed wynalezieniem telewizji. Cóż, mniemać mogę że byliśmy dość nietypową parą, bynajmniej nie z uwagi na to, że robiliśmy rzeczy o których jeszcze nikt nie słyszał. My podawaliśmy się za siebie nawzajem, Ona za mnie, ja za nią. Na pohybel wszystkim dewiantom, nie chodzi tu o sprawy łóżkowe, to był po prostu rodzaj zabawy, naśmiewania się z otoczenia. Nie ingerowaliśmy w siebie wizualnie, ja byłem Klarą a ona Erykiem. Naturalnie przysparzało to wielu problemów, ale nigdy nie przejawialiśmy entuzjazmu do płynięcia z prądem, zresztą Klara nawet nie potrafiła pływać. Pamiętam, że kiedy powiedziała mi o naszym pierwszym dziecku, następnego ranka pobiegłem do szpitala aby wykonać sobie badania określające płeć potomka. Lekarz powiedział mi, że będę miał dziewczynkę co nie wywołało u mnie wielkiej euforii, zawsze chciałem mieć syna. Dlatego nasze pierwsze dziecko nazywa się Thomas.

Często wracam myślami do początków, kiedy pierwszy raz nasz wzrok się skrzyżował. Klara wówczas przypominała mi z wyglądu żydówkę a ja wychowywany w ortodoksyjnej chrześcijańskiej rodzinie, wpajane miałem wartości antysemickie. Zamieszkaliśmy razem bardzo szybko, w zasadzie już pierwszego dnia znajomości gdyż właśnie wtedy zaczęła się nasza gra. Wówczas poinformowałem rodzinę, że będę teraz żydem i musiałem odejść - a raczej to Klara musiała odejść.

środa, 9 maja 2012

U Michała na tratwie luz.

"Brałem narkotyki, razem z Riedlem braliśmy ale ja nigdy nie byłem na detoksie, to gówno, ludzie którzy stamtąd wychodzili nadal ćpali a Rysiek... no właśnie."

Często opowiada się historie ludzi, muzyków, którzy niegdyś byli pionierami a teraz już gdzieś bardziej w cieniu, ale nadal na deskach codzienności. Często w życiu publicznym, atakują ze szklanych ekranów, na siłę perswadując nam własne zdanie, poglądy i sfałszowaną historię. Nie chcę tu wymieniać nazwisk, ale pewnie każdy może odpowiedzieć sobie kogo mam na myśli. Są jednak ludzie, którzy zapisali się w kartach historii ale definitywnie zostali usunięci (a może sami się usunęli) z każdego jej elementu. Nie ma o nich książek, artykułów, wzmianek, nikt o nich nie mówi... czy oni w ogóle żyją jeszcze?

W drodze z majowego weekendu los przyniósł sporą niespodziankę, przyszło mi poznać bliskiego przyjaciela Pana Michała Giercuszkiewicza, o kim mowa? A taki tam perkusista, grał z formacją Dżem, B.B. King-iem, Śląską Grupą Bluesową (nadal gra) - mało? Znał najwybitniejszych przedstawicieli gatunków rockowych, jazzowych i bluesowych na świecie.
Michał Giercuszkiewicz, długoletni (jeden z pierwszych) perkusista Dżemu, muzyk bluesowy po szkole muzycznej. Społeczeństwo przypomniało sobie o nim dopiero kiedy stracił środki do życia i postanowił wyjechać w Bieszczady i tam zamieszkać. Niestety, dzikie rejony Soliny nie były odpowiednim do tego miejscem, gdyż represje ze strony Urzędów spowodowały, że Michał musiał opuścić teren w którym mieszkał (zajmował go). Postanowił wówczas, wybudować tratwę, wypłynąć nią na środek zalewu solińskiego i tam spędzić całe swoje życie. Jak sam mówi: "Po pierwszej zimie spędzonej na tratwie, wiedziałem już, że nigdy nie wrócę do miasta, ciągnie mnie tu jakaś guma".

"Wyjebmy Giera to może Rysiek przestanie" - mimo tego Michał nie ma żalu do Dżemu, długoletni przyjaciel Ryszarda Riedla, łączyła ich nie tylko muzyka ale też upodobanie do narkotyków. Różnica polega na tym, że Rysiek umarł na detoksie a Michał odciął się od ludzi i samotnie walczył z nałogiem w dzikich rejonach Bieszczad, często określany jako zakapior bieszczadzki.

Zapraszam wobec tej krótkiej przedmowy na projekcję filmu dokumentalnego, stworzonego przez TVP Rzeszów pt. Zakapiory Bieszczadzkie - Michał Giercuszkiewicz.

Część pierwsza
Część druga

niedziela, 6 maja 2012

Autostopem w Bieszczady!

Czasem człowiek musi rzucić przed siebie kamień, żeby sprawdzić czy zdoła do niego dojść.
To w zasadzie morał końcowy naszej podróży w Bieszczady, ale te słowa (wypowiedziane przez jednego z kierowców z Krosna) oddają cały sens wyprawy (a nawet życia) - zrozumiałem to dopiero kiedy wróciliśmy do domu.

Start 03.38
A zaczęło się to o północy z piątku na sobotę (tj. 27-28 kwietnia), kiedy pojechałem po Agatę aby przywieźć ją razem z bagażem do mnie. Wówczas nie przypuszczaliśmy, że podróż która zaczynała się niezbyt dobrze (oboje mieliśmy katar i kaszel) stanie się jedną z tych podróży które pamięta się do końca życia. U mnie szybkie dopakowywanie, herbata, papieros i o 03.15 staliśmy już z plecakami na przystanku tramwajowym skąd udaliśmy się do Łodzi a następnie pieszo na autobus jadący do Rzgowa. Nie dowierzając jeszcze w pomyślność projektu, lekko po szóstej rano wysiedliśmy w Rzgowie (parę przystanków za wcześnie) skąd udaliśmy się na trasę A1 i zaczęliśmy łapać stopa w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego.

Drogi na euro, rozkopane Kielce i stomatologia znów.
Tabliczka na Piotrków gotowa a więc przed zatoczką, Agata łapała samochody jadące na południe Polski. Nie minęło 10 minut, pierwszy dobroczyńca, umownie bez imienia, jedzie do pracy a pracę ma poważną. Budowniczy dróg, starym fiatem ducato śmieje się kiedy stwierdzam, że "to jednak drogi na euro się budują". Dzięki jego uprzejmości (a ta uprzejmość dopiero się zaczynała ze strony kierowców) lekko zboczył z trasy i wyrzucił nas na wylotówce na Kielce abyśmy mieli ułatwione zadanie. Zrobiliśmy kolejną tabliczkę, tym razem z napisem Kielce i przy parkingu dla tirów szukaliśmy szczęścia które przyszło bardzo szybko. Może dziesięć - piętnaście minut, nowa Toyota a w niej małżeństwo lekarzy, jadą prosto na Kielce wiec pasuje, upychamy się z tyłu i rozpoczynamy jazdę, która okaże się bardzo owocna. On fanatyk muzyczny z miasta Łódź, bardzo wykształcony i obyty, opowiada nam o muzyce i ciągle wkurza się, że jego samochód "nie ma kopa". Dzięki szaleńczej jeździe do Kielc dojeżdżamy niespełna przed godziną 10.00 ale uprzejmy jegomość lekarz wysadza żonę i nam proponuje podwózkę prawie 20 kilometrów dalej na wylotówkę do Tarnowa, oczywiście, że się zgadzamy.

Kierowca PKSu, uzdrowisko i Arek
No więc lekarz wysadza nas na przystanku PKS w kierunku Tarnowa, gdzie szukamy kolejnych ludzi dobrej woli ale kiedy na przystanku pojawia się autobus jadący do Busko Zdrój, bez zbędnego gadania, pakujemy się do rozklekotanego wiejskiego Mercedesa. Kierowca - szaleniec, widać że lubi pogadać, duchota, ścisk - ludzie wracają z centrum na swoje wsie. Kiedy zwalnia się jedno miejsce, Agata siada a ja na przodzie podejmuje dyskusję z kierowcą która ma trochę nierówno pod sufitem (pozytywnie). Kiedy dowiaduje się że jesteśmy z Łodzi i jedziemy w Bieszczady autostopem, nie kryje zdumienia i swoje zdanie wyraża na cały autobus, który jest tak przepchany, że na każdym przystanku muszę wysiadać aby przepuścić ludzi. Kierowca wysadza nas w Busko-Zdrój (miejscowości ponoć uzdrowiskowej) na rondzie z którego udajemy się na stacje benzynową z której ruszamy na drogę prowadzącą na Tarnów. Gorąco zaczyna dawać się we znaki a jest sporo przed południem, znajdujemy jednak kawałek cienia i z tabliczką TARNÓW znów próbujemy przejechać parę kilometrów. Stoimy w zasadzie na zakazie, bez żadnej zatoczki ale wolimy to niż stać w pełnym słońcu przy przystanku autobusowym. Mija parę minut i zatrzymuje się TIR, który jak się szybko okaże, zawiezie nas prosto w góry! Kierowca Arek, przesympatyczny młody człowiek, jedzie do Rumunii z ładunkiem opon w przyczepie, bardzo często zabiera autostopowiczów, do domu wraca tylko na jeden dzień w miesiącu, ciągle w trasie. Agata jest zmęczona więc kładzie się na łóżku z tyłu kabiny i zasypia (co prawda budząc się co chwilę :) ), ja na siedzeniu pasażera rozmawiam z kierowcą (swoją drogą, fantastycznie jedzie się tirem!). Arek opowiada o swojej pracy, młodości, Bieszczadach i o różnych przyziemnych sprawach, swoim hobby (motor). Jest naprawdę fantastyczny, razem z Agatą stwierdzamy, że nie poznaliśmy jeszcze tak pozytywnie nastawionego do życia człowieka. Dzięki niemu, musieliśmy zmienić trasę, początkowo mieliśmy jechać na Sanok, Lesko, Solinę i stamtąd do Cisnej ale Arek jechał do granicy ze Słowacją więc po trzech godzinach podróży wysadził nas w Beskidach w miejscowości Tylawa (kolejny kierowca który lekko zboczył z trasy aby ułatwić nam zadanie - dotarcie w Bieszczady). Kiedy myśleliśmy, że to szczyt jego uprzejmości, ten, zatrzymał się jeszcze w zatoczce i poczęstował nas kawą - to było po prostu nie wyobrażalne szczęście. Wypiliśmy kawę i kierowca tira, podjechał z nami jeszcze kawałek i wysadził na drodze prowadzącej w Beskidzkie malownicze rejony! Mało tego! zaproponował nam, że da swój numer telefonu i gdy będzie wracał 2 maja, zabierze nas do centralnej polski - ale niestety nasze plany były inne! (Arek jeżeli kiedykolwiek to przeczytasz przypadkiem, jeszcze raz bardzo dziękujemy za to wszystko co dla nas zrobiłeś, jesteś po prostu genialny).

Miłość, przyroda i agroturystyka.
Tego się nie spodziewaliśmy, jest przed godzina piętnastą a my już jesteśmy na miejscu - Beskidy. Patrzę na Agatę która jest lekko wykończona prześliczną słoneczną pogodą, ja sam już trochę opadam z sił ale widok gór motywuje nas kosmicznie. Zakładamy plecaki i zmierzamy w stronę malowniczych wzniesień. Kiedy po prawie godzinnym marszu, odnajdujemy miejsce przy rzeczce siadamy tam i robimy sobie kanapki. Jest fantastycznie, krajobraz jest tak przepiękny, że aż chce się płakać, zwłaszcza kiedy siedzi się i moczy stopy w lodowatej rzece z ukochaną Agatą, serce rośnie, ciężko opisać to uczucie - miłość :)
Po sporym odpoczynku, postanawiamy kiedyś wrócić w to bajeczne miejsce, plecaki na plecy i w drogę. Idziemy przepiękną leśną drogą pośród gór, zostawiając za sobą małe górskie wioski aby przed godziną dziewiętnastą dojść do miejscowości Jaśliska (położonej na małym wzniesieniu). Jesteśmy wykończeni podróżą, szukamy noclegu tak, żeby nie rozbijać namiotu - chcemy przespać się w jakimś gospodarstwie, wziąć prysznic, odpocząć i ruszyć w góry. Szczęście mamy wielkie, trafiamy do ośrodka agroturystycznego w którym mało tego, że jest bardzo tanio, to warunki są fantastyczne (prysznic, łazienka w pokoju), kuchnia, balkon w widokiem na góry, czystość i Francja elegancja, pod balkonem na akordeonie przygrywa wiejski grajek, jest cudownie! Szybko się rozgaszczamy, jemy kolacje i wychodzimy pozwiedzać wieś która niegdyś była miastem a jej położenie może świadczyć o tym, że było to kiedyś miasto warowne, po środku kościół otoczony górskimi chatkami, stromo i przepięknie. Pod wioską znajdują się stare winnice (niestety już nieczynne, ale można zwiedzać). Prysznic po tak długiej podróży i upalnym dniu jest tym na co czekaliśmy, zmęczeni zasypiamy :)

Zostajemy jeszcze dzień, Słowacja, Cyganie, Terenowe samochody, Zgubiony telefon.
W zasadzie tą decyzje, że zostaniemy tutaj dwa dni podjęliśmy już dnia pierwszego (skoro jest tanio i malowniczo to czemu nie), rano okazało się, że oprócz nas w gospodarstwie jest jeszcze jedna para z Tych (lub Tychów, jak zapierał się On) - bardzo mili ludzie. Rano zjedliśmy śniadanie, napiliśmy się herbaty i postanowiliśmy udać się w drogę na Słowacje (aby napić się ichniejszego piwa), szybko okazało się, że ten dzień będzie równie upalny jak poprzedni a dokładając do tego fakt, że na Słowacje było 17 kilometrów w jedną stronę byliśmy trochę przerażeni, ale nic to. Trzymając się za rękę przeszliśmy całą trasę i dotarliśmy do cygańskiego miasteczka (Certizne - czyt. Czertiźne) parę kilometrów od granicy ze Słowacją. Wykończeni w jedynym miasteczkowym barze (miasteczko raczej opustoszałe) kupiliśmy sobie po piwie (SARIS - czyt. Sariś) i podziwialiśmy iście PRL-owski wystrój knajpy. Za piwo udało mi się zapłacić w złotówkach, dostaliśmy jeszcze w cenie chipsy ale kiedy dotarło do nas, że przed nami 17 kilometrów drogi powrotnej postanowiłem potargować się z barmanką i cudem - CUDEM! Wymieniła mi 50zł na euro dzięki czemu mogliśmy kupić papierosy i wodę na drogę powrotną (nie wodę a pivo oczywiście (Smadny Mnich) i jeszcze orzeszki a na sam koniec postanowiliśmy skosztować Słowackiej wódki - Triumph - tutaj muszę nadmienić, że Pani barmanka była bardzo zaskoczona kiedy poprosiliśmy aby nalała nam wódkę w kieliszki a popijać będziemy coca-colą, najwidoczniej nikt tutaj z kieliszków wódki nie pije - tylko drinki - a i ze znalezieniem kieliszków był problem - Słowacy nie konsumują alkoholu tak jak Polacy a owe miasteczko nie było popularne wśród naszych więc po prostu Polak w Certizne był raczej okazem do podziwiania :) )
Droga powrotna była ciężka ale nasze szczęście trzymało się kurczowo i nie dawało za wygraną, kiedy pod granicą usiedliśmy w cieniu przy drzewie, zatrzymali się przy nas panowie z Rzeszowa którzy przyjechali tutaj terenówkami poszaleć po górach. W tym momencie, kiedy na szybko wsiadaliśmy do auta, zostawiłem na granicy telefon (pod drzewem) i tam już pewnie został - nic to, ta podróż była warta każdych pieniędzy. Agata siedziała w kabinie a ja z jednym z chłopaków na kipie terenówki, trzęsło bardzo, ale to była nasza pierwsza podróż w taki sposób - czuliśmy się prawie jak na rajdzie Paryż-Dakar!
Panowie podwieźli nas do naszej wioski gdzie wróciliśmy do naszego pokoju, zjedliśmy śniadanie, opracowaliśmy trasę w góry, wzięliśmy prysznic i z piwem usiedliśmy na tarasie. Szybko przyłączyli się do nas ludzie z Tychów (:)) i kiedy opowiedzieliśmy im o swoich planach, zaproponowali nam (nasze szczęście jest niesamowite) podwózkę do samej Cisnej (a w zasadzie miejscowości obok - Dołżyca), zgodziliśmy się uradowani, zwłaszcza że do przebycia było 30 kilometrów, rozmów nie było końca, od muzyki punkowej do filmów Koterskiego. Zmęczeni zasnęliśmy, żeby obudzić się rano, szybko spakować i wyruszyć zdobywać szczyty!

Wspinaczka, nocleg w górach i niedźwiedzie!
Spakowani, wsiedliśmy do Forda naszych dobroczyńców którzy znów zbaczając ze swojej trasy wysadzili nas pod szlakiem na Łopiennik. Tam krótki odpoczynek i ruszyliśmy w górę, ciężkie plecaki i prawie 60% nachylenia terenu dawało nam się we znaki, robiliśmy przystanki co 100 metrów, czasami co 50 - kiedy zaczęliśmy zastanawiać się czemu jest tak ciężko, naszym oczom ukazało się oznaczenie na drzewie, mianowicie - CZARNY SZLAK. To by wszystko wyjaśniało, ale nie nawet nie przeszło nam przez myśl aby się wrócić - twardo szliśmy dalej. Podziwiałem strasznie Agatę za jej upór i siłę wewnętrzną przy wchodzeniu, widać że dawała z siebie wszystko i nawet nie powiedziała słowa że jest jej ciężko - prawdziwa góralka, moja :)
Podróż na sam szczyt Łopiennika zajęła na 6 godzin marszu po skalistym szlaku (aż stopy bolały). Kiedy dotarliśmy już do celu, postanowiliśmy nie schodzić dzisiaj (nie mieliśmy już siły), ale, że kończyła nam się życiodajna woda, wyruszyliśmy jeszcze kawałek na poszukiwanie strumyka gdzie rozbiliśmy swój obóz. No więc namiot rozbiliśmy tuż pod szczytem (naturalnie nielegalnie, a żeby było jeszcze weselej - rozpaliliśmy małe ognisko - łączna kara przy nakryciu nas wynosiła 25.000zł, ale się udało :) ) Uratował nas strumyk wypływający prosto z góry, fantastyczna w smaku źródlana woda. Kiedy siedzieliśmy przy namiocie, spotkała nas para która schodziła ze szlaku w kierunku schroniska studenckiego, więc zostawiliśmy rzeczy w namiocie i postanowiliśmy udać się z nimi na spacer w dół (oni nie mieli plecaków więc mogli sobie schodzić). Niestety do schroniska nie dotarliśmy bo okazało się strasznie daleko, a my musieliśmy jeszcze wrócić do namiotu. Noc spędzona w górach była fantastyczna, w stu procentach surviwalowa, nie powstydził by się nawet Grylls, zresztą jak powiedziała mi moja ukochana, ponoć jestem od niego lepszy i odważniejszy :) Trochę byliśmy przerażeni, w końcu mieliśmy spędzić noc w górach, całkiem sami, odcięci od świata, zasięgu, pełno zwierzyny - może niedźwiedzi. Szybko wgramoliliśmy się do namiotu, nakryliśmy głowy śpiworami i zasnęliśmy. Oczywiście naszego strachu nie da się opisać, ja budziłem się co chwilę i nasłuchiwałem czy nie zbliża się czasem jakiś niedźwiedź i faktycznie słyszałem jak coś chodzi obok namiotu ale był to chyba lis - pocieszam się tylko... :) Kiedy się budziłem, starałem się być bardzo cicho, również ze względu na Agatę, żeby jej nie obudzić i nie straszyć odgłosami lasu. Ale mimo dobrych chęci, dzielna jednak Agata też się budziła. Chociaż sen miała twardy, w pewnym momencie położyłem głowę na jej brzuchu i spałem tak przed prawie dwie godziny, a Ona nawet się nie ocknęła :)
Rano umyliśmy się w strumyku, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy namiot i nasze rzeczy po czym ruszyliśmy w drogę do Cisnej. Byliśmy wyczerpani mentalnie, takie odcięcie od cywilizacji dla typowego mieszczucha potrafi zdołować, kiedy schodziliśmy z góry (z kijkami nordic walking zrobionymi z drewnianych grubych patyków) pocieszaliśmy się, że gdy znajdziemy miasteczko kupimy sobie colę i papierosy. Kiedy znów po paru godzinach podróży, udało nam się dotrzeć do jakiejś drogi, byliśmy tak szczęśliwi, że w zasadzie szaleliśmy ze szczęścia a kiedy natknęliśmy się na leśniczego który akurat zjeżdżał swoim samochodem z góry do miasteczka, nie mogliśmy uwierzyć w to, jak duże mamy szczęście. Byliśmy tak wysoko, że podczas zjazdu, aż świszczało nam w uszach a z oczu leciały łzy (wbrew pozorom różnica ciśnień potrafi zdziałać cuda, zwłaszcza kiedy zjeżdża się szybko). Śmiało mogę powiedzieć, że kiedy dotarliśmy do Cisnej i kupiliśmy sobie Colę i papierosy, zachciało mi się płakać ze szczęścia, tak bardzo mieszczuch kocha cywilizację, nawet jeżeli kocha też survivalowe góry :)
Agata jest fantastyczna, dawała radę przez cały ten czas i nie straszne jej było nic! Wyczerpująca wędrówka, brak wody, bardzo polowe warunki, strach przez niedźwiedziami, ciemny i samotny las - chyba się z nią ożenię - idealna kobieta :)
W samej Cisnej jest fantastycznie, Bieszczady mają to do siebie, że owszem są na maksa przychylne jeżeli chodzi o kontakt z przyrodą, ale powoli zaczynają się z nich robić drugie Krupówki, przepełnione ludźmi, miejscowości turystyczne. Ale jeszcze nie Cisna, małe Bieszczadzkie miasteczko typowo dla miłośników chodzenia po górach, zresztą jest tu pełno ciekawych szlaków no i piękne widoki. Udaliśmy się więc na pole namiotowe o nazwie TRAMP, gdzie rozbiliśmy namiot, nieopodal rzeki Solinki, wróciliśmy się jeszcze do centrum na cywilizowaną pizzę (hawajska) po zjedzeniu której szybko weszliśmy do zimnej rzeki i siedząc na jej środku, piliśmy zimne piwo, racząc oczy widokami, nos zapachem przyrody i schładzając się od środka. Na polu namiotowym zostaliśmy do końca naszego pobytu w Bieszczadach, rano wyruszaliśmy na szlaki, a wieczorem siadaliśmy przy ognisku i popijając ze wszystkimi sławne wino Bieszczady, śpiewaliśmy, jedliśmy kiełbaskę, ziemniaki i rozmawialiśmy z ludźmi. Fantastyczne klimaty, nie od opisania, kiedy patrzyłem na Agatę, tej aż łzy stawały w oczach, nie wyobrażaliśmy sobie, że to wszystko będzie aż tak cudowne i poetyckie.
Na jednym ze szlaków w Cisnej, spotkaliśmy parę z którą schodziliśmy z Łopiennika (uczucie spotkania kogoś drugi raz tak daleko od poprzedniego miejsca jest bardzo dużym zdziwieniem i cieszy oko :) ). Trochę zwiedzaliśmy tereny, Bieszczadzką kolejkę wąskotorową, moczyliśmy się w rzece, wysłaliśmy kartki pocztowe, opalaliśmy się i wypoczywaliśmy. Fantastycznie, pogoda genialna no ale... przyszedł czas powrotu, piątek rano, pakujemy manele i zawijamy na Sanok stopem. Znów szczęście, Pan który nas zabrał był tak miły, że uwaga! podwiózł nas 50 kilometrów!!!!!!!!!! dalej niż jechał (a wracał z Bieszczad do domu). Przemiły człowiek pokierował nas co i jak, opowiedział parę historii (prowadził księgarnie i sam lubił pisać). Wysadził nas w miejscowości: Jasło skąd złapaliśmy stopa u ludzi z Poznania którzy co prawda mogli podwieźć nas do samego Ozorkowa ale my jechaliśmy do Kielc gdzie czekała na nas znajoma która akurat jechała w naszą stronę i zabraliśmy się z nią. I tutaj nie obyło się bez naszego szczęścia, gdyż para z Poznania podwiozła nas pod samo miejsce w którym umówiliśmy się ze znajomą (też nadrobili parę ładnych kilometrów). I tak, w piątek wieczorem dotarliśmy do domu.

Cała ta podróż była najlepszą podróżą w moim życiu, mam nadzieje, że Agaty też. To wszystko było tak magiczne, poetyckie i fantastyczne że trudno mi uwierzyć, że już sie skończyło. Zdałem sobie sprawę co liczy się życiu, wewnętrznie odpowiedziałem na parę pytań które mnie dręczyły i poczułem jak bardzo kocham Agatę. Wydaje mi się, że ta podróż zbliżyła nas mentalnie tak bardzo, że nie wyobrażał sobie aby istniało coś innego co tak mocno potrafi połączyć dwoje ludzi - jak magiczny klimat Bieszczad :). Dziękuję :*

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Ventilators - na po świętach

Na dziś już, jako że po świętach energii brakuje, The Ventilators którym mocy nie brakuje :)

niedziela, 8 kwietnia 2012

Najdziwniejszym uczuciem jest świadomość tego, że jesteś. Naprawdę, istniejesz, wiem to. I to nie kolejna historia co się przydarza, bo kiedy Cię dotykam to nie czuję Ciebie, człowieka. Czuję przepływające atomy, składnik budulcowy Ciebie całej w obraz, niesamowicie pociągający, ale nie chodzi o cielesność. Mogłoby Cię nawet nie być, fizycznie bo istniejesz w mojej głowie. Ale istnieć musisz, być tutaj obok o takim samym imieniu i nazwisku, kształcie i koloru oczu. Mam świadomość tego, że rozumiesz, czujesz, jesteś i znamy się od deski do deski. Nie ma czasu, gdy jesteś, nie ma nic, jest obraz Ciebie, obraz mnie i porozumiewam się z Tobą w wymiarze którego nie jestem w stanie pojąć. Jesteś mną A, drugą literą mojego imienia.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Poznań, część druga - ostatnia! :)

Uhhhh... słowem wstępu po raz kolejny... nie wiem czemu tak mam ale coraz trudniej skupić mi się na konkretnym temacie. A żeby już usiąść i coś napisać... tragedia, dziś jednak zaspałem na zajęcia bo Agata nie obudziła mnie w porę i zdecydowałem się w ogóle nie jechać. Dlatego piszę...

No więc to nieszczęsne rondo RATAJE, tak tak... już teraz wiem w czym tkwi haczyk :) Na czym to ja skończyłem? tramwaj rodem z linii 46 (dla niewiedzących, w moim mieście kursuje tramwaj o numerze 46 - jest to jedna z najdłuższych linii tramwajowych w europie). Oto on, identyczny.
Ale wracając... z dojazdówki, kierując się znakami drogowymi (swoją drogą, są one bardzo pomocne, zwłaszcza wtedy, kiedy jesteś gdzieś pierwszy raz i nie wiesz dokąd iść) idę w stronę bezpieczniejszego miejsca do stopowania (zobacz zdjęcie znaku).
Jest trochę niebezpiecznie więc przeskakuję za barierkę i zapadam się po kostki w grząskiej ziemi. Cykam artystyczna fotkę i zmierzam w stronę centrum mijając po drodze most Królowej Jadwigi. Jest naprawdę fantastycznie, pogoda motywuje do zwiedzania ale prawdziwa euforia pojawia się wtedy, kiedy widzę przepływającą pode mną Wartę. Widok z mostu jest niesamowity zwłaszcza kiedy urozmaicają go promienie słońca.

Zerkam na zegarek, jest parę minut przez dwunastą, piszę smsa do Kasi, że jestem już niedaleko i jeżeli będzie gotowa to możemy się spotkać. Droga może i długawa, ale Poznań robi tak świetne wrażenie architektoniczne, że nie sposób się nudzić. Mijam kościoły, tramwaje, katedry, kamienice. Im bardziej zagłębiam się w centrum, tym więcej pojawia się malowniczych budynków, które mają swój niepowtarzalny, typowo Poznański urok. Wąskie, malownicze uliczki prowadzące do Starego rynku aż proszą się o postawienie stopy. Wreszcie jestem, od frontu wita mnie wizytówka tego miasta, kolorowe kamienice starego rynku, dzisiaj wyjątkowo - w promieniach słońca - prezentują się lepiej niż na zdjęciach.

Przez chwilę, czuję się trochę jak w Londyńskim HydePark-u, wielu obcokrajowców, występy, przemówienia oraz wszechobecna muzyka. Siadam pod fontanną, niedaleko której znajduje się makieta starego rynku, na której informacje możemy przeczytać nawet w języku Breila (co widać na zdjęciu). Łączę się z Poznańskim internetem i zdaję krótką relacje na wykop.pl, facebook.com oraz piszę do Kamila, Kasi, mojej siostry i Agaty.

Kiedy już wszyscy Ci, którzy powinni wiedzieć, że wszystko jest w porządku zostali poinformowani, zamykam laptopa i staram się wyjść ze starego rynku celem konsumpcji taniego obiadu (na starym rynku nawet nie szukałem takowego bo wiem z czego takie rynki słyną). Idę na północ i moim oczom nale ukazuje się MacDonald, jest to niepowtarzalna szansa nie tylko na tani posiłek, ale co ważniejsze, toaletę. Radość nie trwa długo, kolejka jest pod samo wejście, toaleta płatna (na rachunek), szukam jeszcze szczęścia próbując wycyganić od kogoś paragon ale nikt nie chce mi go dać. Wychodzę z tego grajdołku z mieszanymi uczuciami, stoję pod makiem i zirytowany, z pełnym pęcherzem zastanawiam się co ja teraz pocznę. Bingo! na przeciwko macdonalda jest Teatr Polski, noooo... myślę, sami swoi, przecież mi nie odmówią. Przyspieszam kroku i za sekund pięć stoję pod wejściem do recepcji, jednak... znów klapa, Pani informuje mnie, że toaleta jest w Teatrze który jest teraz zamknięty a do swojej nie zamierza mnie wpuszczać. Nic to... nie poddaję się i informuję Panią kim jestem, skąd, czym się zajmuje i że naprawdę liczyłem że teatr - jako mój drugi dom - ugości mnie w każdym miejscu na świecie, poza tym, cholernie chce mi się szczać :)

Udało się, recepcjonistka pozwala skorzystać mi z toalety a nawet oprowadza po teatrze który ma ponad 130 lat! ("tylko nie cykaj pan zdjęć bo mnie z roboty wywalą"). Wracam... przez Plac Wolnośći (iście Łódź), mijam manifestację przeciwko paleniu Marzanny, mijam też dziwny obiekt w kształcie piłki, jak się potem dowiaduje jest tu budowana fontanna która na okres zimy została zabezpieczona właśnie takim nadmuchiwanym balonem. W drodze powrotnej na stary rynek, zjadam obiad w kebabie GRECE, za 13zł wielki talerz mięsa, frytek i warzyw. Chcę dostać się pod jakiś charakterystyczny punkt aby spokojnie móc umówić się z Kasią. Siadam wiec pod muzeum powstania wielkopolskiego gdzie spotykam trzy ichniejsze studentki z którymi nawet udaje mi sie nawiązać wspólny kontakt. Opowiadam im o podróży, moim mieście oraz nawet na ich gitarze gram parę starych piosenek, pokazując im chwyty :) Łączę sie z Kasią, która informuje mnie gdzie konkretnie mam iść (tak żebym mógł jeszcze co nie co zwiedzić).

Więc idę, mijam plakat z koncertu Plagiat199, który odbył się dzień wcześniej - gdybym wiedział, przyjechał bym. Odwiedzam Dom Aktora, Tow. Muzyczne, Henryka Wieniawskiego, Pieprz i Wanilię, Katedrę przy Teatrze Wielkim w której chce wejść na górę ale zostaje zauważony przez księdza która mi na to nie pozwala. Zwiedzam Teatr Wielki, z pozycji jego schodów oglądam tramwaje i ludzi oraz czekam na Kasie (cykając przy tym parę hipsterskich fotek: fotka 1 - fotka 2). Dostaje smsa od Kasi: "poznasz mnie po niebieskich rajstopach", no i jest, Kasia, pierwsze spotkanie po dość długiej znajomości internetowej. Kasia jest fantastyczna, od razu udaje nam sie znaleźć wspólne tematy, zresztą... widzę że mamy podobny światopogląd, zainteresowania i słuchamy tej samej muzyki. Dogadujemy się, Żurawina (ksywa Kasi:)) zaprasza mnie do Zoo które jest przenoszone i z racji tego, wstęp jest darmowy, ale nie ma już połowy zwierząt. Moja przewodniczka oprowadza mnie po tym malowniczym miejscu, odwiedzamy jej ulubione zwierzęta: Lemury, żółwie (gdzie ukradkiem udaje mi sie uchwycić nas w odbiciu szklanego okna), jak już mówiłem większosć klatek stoi pustych. Pomimo tego, udaje nam sie spotkać osła, rodem ze Shrek-a, kozy, owce, kucyka który jest bardzo niebezpieczny!.

Zbliża się godzina przyjazdu Kamila, więc Kasia pomaga mi kupić bilet tramwajowy (w biletomacie których w Łodzi nie mamy) i udajemy się na dworzec główny. Stojąc na dworcu z tabliczkami "MACIEJ", przechwytujemy wysiadającego Kamdz-a. Szczerze powiedziawszy wyobrażałem sobie go inaczej, ale cóż... informatyk. :D Po drodze, spotykamy @erbas i czekoladową (wow!). Jedziemy do centrum handlowego w którym znajduje się klub z kręglami. Siadamy przy stoliku i czekamy na resztę, przybywa Maciej i @Elfik32. Przełamując strach, witam Macieja słowami: "Cześć FANF" :)

Odbieramy kupony na darmowe napoje i gramy w kręgle (na fotce: kamdz, erbas, czekoladowa - w tle Maciej ; nie linczujcie mnie za tą fotke i tak za dużo nie widać). Robię zdjęcie prawej piersi Kasi (:D). Czekoladowa w kręgle króluje, @erbas też sobie nieźle radzi ale prawdziwym mistrzem jest Kasia. Razem z Kamilem okupujemy końcówkę stawki. Mi nawet udało się rzucić kulą w przeciwną stronę i cudem nie trafiłem w Kasie i Kamila ;)

Na koniec kręglowego spotkania, Maciej podpisuje autografy i sporą grupą udajemy się do Pubu PRL (niedaleko starego rynku). W miedzyczasie pojawia sie też @parachutes :) Fotka z klubu w którym popełniłem straszną gafę, mianowicie poprosiłem barmankę, żeby poleciła mi typowo Poznańskie piwo na co wszyscy w sali zamarli a Pani cicho poinformowała mnie, że powinienem kupić Lecha :D Nic to, kupiłem Fortunę (ciemne piwo, słodkie, dobre).

Rozmów nie było końca, ja sam, bawiłem się świetnie i poznałem naprawdę ciekawych i wartościowych młodych ludzi, miło rozmawiało się z Czekoladową oraz z @Elfik32 (dziekuje za unbana). Kiedy wszystkim już zaczął doskwierać głód, udalismy sie na kebab i po jego konsumpcji razem z Kasią i @parachutes wracamy w stronę dworca głównego (dziekuje bardzo za objęcie mnie opieką i pomoc w dotarciu). Żegnam sie z nowymi znajomymi i udaje na dworzec, ku mojemu zdziwieniu (pierwszy raz sie z tym spotykam) dworzec w godz 24 - 4 jest zamykany! Zdjęcie dworca nocą. Uratowała mnie zmiana czasu, na dworcu poznałem miłego kibica Lecha Poznań który sam przemówił do mnie: "Widać że jesteś za Lechem!" - "Wiem to po Twoich zielonych sznurówkach" :) Wsiadam do pociagu i wracam... rozładowuje mi się telefon i laptop wiec tracę kontakt ze światem, ale pomimo tego, Agata czeka na mnie na dworcu w Ozorkowie. Uf.... dziękuje Ci za to :)

Myślę, że na pewno zjawię się na kolejnej imprezie organizowanej przez wykop.pl
Dziekuje i pozdrawiam wszystkich użytkowników i ludzi którzy pomogli mi w Poznaniu (anonimowemu Tomkowi który pokierował mnie do kebabu GRECE, dziewczynom spod muzeum, ludziom którzy mnie podwozili i tym którzy pomogli dotrzeć na stary rynek, Kasi, Kamilowi, Parachutesowi, Administracji wykopu i wszystkim tym których tutaj nie wymieniłem.)

:)

sobota, 31 marca 2012

Poznań, część pierwsza.

W gwoli wytłumaczenia pewnych kwestii. Tydzień temu udałem się autostopem do Poznania, wracałem pociągiem. Od tego momentu staram się napisać sprawozdanie z tej wyprawy, pisałem nawet w pociągu powrotnym, ale przewijający się w podróży ludzie uniemożliwiali mi pisanie. Miałem napisać to w minionym tygodniu (no prawie minionym) ale zwyczajnie nie mam kiedy usiąść i się do tego zabrać. Dlatego, publikuje to co udało mi się naskrobać i nazywam to częścią pierwszą, myślę, że w tym tygodniu ukaże się część druga. Chciałbym jeszcze w tym momencie podziękować Kasi która była moim kontaktem logistycznym oraz Agacie, która czekała na mnie na dworcu podczas powrotu (pomimo tego, że rozładował mi się telefon, laptop i wszyscy myśleli że umarłem) :)

Podróż do słonecznego i kolorowego Poznania zaczeła się bardzo pomyślnie. O godzinie 9.10 wsiadłem w tramwaj i udałem się na wjazd na autostradę. Po prawie 20 minutach już stałem na drodze z tabliczką: Poznań. Nie minęło dużo czasu (może 2 minuty?) i już zatrzymał się pierwszy samochód.

Robert i Marta, Plastik jest dobry na wszystko.

Biały, firmowy Peugeot Partner a w nim małżeństwo, Robert i Marta, co prawda nie jechali do Poznania a do Berlina, lecz pomimo tego postanowili podwieźć mnie na wylot z autostrady. Młodzi, przed trzydziestką, Marta odbiorca sztuki, lubi filmy, ma nawet znajomego który studiował na Łódzkiej filmówce a teraz robi seriale w Anglii. Zafascynowana "Żółtym szalikiem" ale nie wie jak się skończył bo usneła. Robert, były student energetyki na politechnice w Katowicach ale studiów nie skończył, nie wierzy w Boga ale podoba mu się kościół Luterański, nie lubi Stewena Howkinga ale interesuje się kosmologią, filozofią i historią (historie średniowiecznej Anglii ma w małym palcu), bardzo rozmowny. Pochodzą z mojego regionu (Zgierz i Łęczyca) ale mieszkają gdzieś indziej. Oboje pracują w jednej korporacji, zajmują się odzyskiwaniem plastiku i jego ponownym wykorzystaniem, np do produkcji krzesełek. Robert informuje mnie co chwila, że plastik to przyszłość, jest wytrzymały i tani, ale nie w jego firmie. Jedno krzesło to koszt 300 euro więc Robert wysyła je za granicę bo w Polsce nikt by nie kupił jednego zwykłego krzesełka za 1500zł, ale zapewnia że za granicą kupują - wierzę. Jadą do Berlina na spotkanie biznesowe, w drodzę Robert opowiada o swojej pracy, plastiku, wtryskarkach, utlenianiu węglowodoru, energetyce, globalnym ociepleniu, historii Anglii, podbojach Napoleona, książkach, polityce, inwestycjach i o bogaczach. Miło się go słucha, przez chwilę miałem nawet wrażenie, że zabrał mnie ponieważ chciał się wygadać. Wygadać w takim stopniu, że prawie przeoczył zjazd z autostrady na którym miał mnie wysadzić, musiałem przypomnieć :)

Bagno, stomatologia, botox i moje zęby.

Po opuszczeniu samochodu Roberta i Marty, miałem przed sobą około kilometr na piechotę aby stopować w bardziej bezpiecznym miejscu, postanowiłem więc zjeśc po drodze małe śniadanie, napić się i zapalic papierosa. Droga była ruchliwa a o poboczu mogłem pomarzyć, musiałem przeskoczyć przez barierkę i iść trawą. Po dużym susie, poczułem, że moje stopy zapadają się w wilgotną ziemię. Postanowiłem szybko przebierać stopami, żeby nie ugrzęznąć po kolana. Kiedy udało mi się pokonać przeciwności matki natury, byłem już przy sporym przerywanym poboczu, czyli doskonałym miejscu na łapanie stopa do centrum. Miałem dobry czas bo było lekko po jedenastej wiec nie spieszyłem się, zapaliłem papierosa i wystawiłem po raz drugi moją tabliczkę. Dosłownie kilka sekund zajęło mi "stopowanie", zatrzymała się srebrna Toyota Yaris a w niej miła Pani o imieniu którego nie było dane mi poznać. Cóż, była to Pani Stomatolog która jeździ do Poznania na kursy upiększania. Dwójka dzieci, starze pisze mature, młodsze w podstawówce ma problemy z matematyką. Ów dobrodziejka, tłumacząc się zboczeniem zawodowym, na samym początku stwierdziła, że potrzebuje wizyty u stomatologa... ale to nie koniec. Pani, jako że, na kursy upiększania jeździ, zaczęła opowiadać mi o wstrzykiwaniu botoksu, dzięki czemu mięśnie nie wiodczeją i nie robią sie zmarszczki. Wymieniła chyba wszystkie gwiazdy telewizji,co botoks już w sobie mają, nie widzi w tym nic złego - kobieta musi o siebie dbać, mężczyzna zresztą też (to drugie dodała z wymownym uśmiechem). No ale ciepło było bardzo, ja zmachany drogą i opowieciami Roberta, niestety... :) Obiecałem, że do stomatologa pójdę a nad botoksem zastanowie sie za 20 lat.

Wysiadłem na rondzie Rataja.
Z ronda Rataja, prosto, pasami w kierunku centrum. Mijam wyremontowane bloki, stare kamienice (również wyremontowane), kościoły i moim oczom ukazuje się tramwaj rodem z linii 46.

poniedziałek, 26 marca 2012

Na myśl że mam z Tobą rozmawiać, zawsze mam jakiś blok, kurwa.

Jestem Tobą Sobą, więcej mnie nigdzie niż gdziekolwiek. I mam... poczucie znów, poczucie mam niezrozumienia, nieporozumienia z samym sobą, czyli z Tobą. Tobą czyli sobą, sobą kurwa przecież nie jestem Tobą. Na myśl że mam z Tobą rozmawiać, zawsze mam jakiś blok, kurwa. Jestem sobą, bo Tobą na pewno nie jestem. Pierdolisz farmazony, trzy po trzy, kurwa, w ogóle Cię nie rozumiem, co masz na myśli w ogóle masz, nie po kolei chyba w głowie poukładane, dlatego kurwa często pierdolisz od końca do środka przez początek kurwa, zupełnie niezgodnie z zasadami mówienia.

poniedziałek, 19 marca 2012

Zimna woda leci z kranu.

Odkręcam kurek, leci tylko zimna woda
niebieski kolor na kurku, symbolika nieba
myję twarz, jestem bliżej Boga.
Orientuje się w czas, za czerwony chwytam ręką
zimna woda nadal leci, chociaż kurek przekręcony
jak przekręcony truposz co go zjada robak.

niedziela, 4 marca 2012

Ot. dywagacje.

Nie ma początków i nie ma końców, prawda dobrze już przeze mnie znana i zgłębiana. No ale, uprzeć się można, że są te początki a zwłaszcza, że są końce, bo one najbardziej są zauważalne. Zgadzam się z tym, aktualnie chyba bardzo, jednak gdybym miał już mówić moim sceptyckim głosem o końcach, to wybieram stricte koniec, śmierć. W takim aspekcie możemy dopiero mówić o czymś co mieć miejsca nie będzie i to na pewno. No chyba, że ktoś jeszcze wierzy w życie po śmierci ale ja raczej wyląduje w piekle.

sobota, 3 marca 2012

Teksty nie długie, krótka forma - 2011

Każdy robi wiosenne porządki, postanowiłem i ja co nieco posprzątać. Dlatego właśnie publikuję tutaj parę tekstów napisanych w 2011 roku.

Start.


Dziś znów całą noc siedziałem na kanapie i liczyłem ludzi których nienawidzę. To comiesięczny rytuał żebym nie zapomniał i przypadkiem ich nie polubił. Wymieniłem chyba wszystkich których znam.

-----

Gdybym mógł przypisać do Ciebie element mojej garderoby, wybrałbym majtki. Nie nosze ich i nigdzie nie zabieram. Uciskają mnie i nie czuje się komfortowo. Ostatnio chodzę też bez skarpetek, kto wie może pod koniec roku zostanę naturystą.

-----

Wydaje mi się że życie polega na tym aby znaleźć złoty środek ziemi i obracać się razem z nią, jak na karuzeli ale sto razy szybciej. Upaść i się wyrzygać. Wstać i nie mieć ochoty na obroty. I żeby tylko wszystko nie kręciło się wokół Ciebie.

-----

Ludzie to lubią i ludzie to kupią, wszystko kupią, byle tanio. Nie powinno mnie to dziwić a jednak jest to wyjątkowo kuriozalne.
Zamykam się gdzieś tam między fikcją a moją wyobraźnią która przecież chce materializacji. Można powiedzieć że tak bardzo zszedłem na ziemię że aż się pod nią zakopałem, z dnia na dzień jestem coraz głębiej. Za 20 lat wyjdę po drugiej stronie głową do góry.

-----

Mijamy się w bezkresie niczego
jest tego tak wiele że
nie potrafię
niczego dostrzec
tymbardziej Ciebie.

Chwilę temu poczułem Twój zapach ale,
byłaś chyba milion lat świetlnych ode mnie.

-----

"Klara była wtedy jeszcze mniejszym dzieckiem niż ja, wiedziałem jednak, że kiedyś nasze drogi się zejdą chociaż jeszcze się wtedy nie znaliśmy. Ba, nie wiedzieliśmy o naszym istnieniu.

Teraz znów jak byśmy się nie znali, jedyne co nas łączy to "kiedyś", w odniesieniu do przeszłości jak i przyszłości(...)"

-----

Gdy zmrok zapada rodzą się pytania
Odpowiedzi przychodzą gdy już koniec nocy
Wiesz o tym
Tak samo dobrze jak ja
Znamy się jak dziurka od klucza.

Poszedłem w troche inną stronę
nie w tą co chciałabyś
Nie wiem po co Ci to mówie bo
czasami mam wrażenie że mnie podglądasz.

Została mi po Tobie jedna myśl w głowie,
parę pustych butelek po wódce i
zostawiłaś mi chyba swoje serce
czasami mam wrażenie że jesteś gdzieś w środku,
na stałe.

-----

surrealizm mnie przerasta, niewątpliwie, powracam co raz częściej do tego pisania gdzie gra słów odgrywa istotną rolę ale teraz już nikt tego nie rozumie. w tym rzecz.

czasami myślę, czasami kocham. myślę i kocham, kiedy nie myślę to nienawidzę. to symetria, chociaż mogło by sie wydawać inaczej.
wydaje mi się jednak że miłość pojawia się w momencie kiedy nie myślimy, a przemija kiedy zaczynamy myśleć.

bo wiesz, można być razem, kochać się i myśleć. ale nie na tym polega miłość.
znam ją od podszewki, zawsze na koniec pali moje zdjęcia które dałem jej w przypływie wzajemnej adoracji.

miłość jest wtedy kiedy mam papierosy, przemija kiedy mi ich brakuje a właśnie skończyła mi się ostatnia paczka.

wtorek, 28 lutego 2012

Wycieczka do zoo.

Wczoraj na wernisażu poświęconym twórczości Leonarda da Vinci spotkałem zebrę, nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ta była czarna w białe paski. Najpierw dywagowała o światłocieniach w malarstwie a później próbowała pożreć Mona Lisę. Zrobiła by to gdyby nie pewien osioł który opowiedział się za nieco innym podejściem do konsumpcji sztuki. Ja w tym czasie stałem przy wejściu z krępawym orangutanem, tłumacząc mu, że mam gdzieś ten pieprzony bilet. Orangutan jak to na zwierze pierwotne przystało, uznał, że słowo gdzieś oznacza otwór analny i za nic nie dało mu się przetłumaczyć, że gdyby dał mi dokończyć to powiedział bym "mam gdzieś w marynarce ten bilet".

Pani Myer's

Nasz dom stoi przy ulicy New Jersey w zachodnim końcu Nowego Orleanu, jest to wielka, biała konstrukcja od frontu porośnięta delikatnymi, młodymi latoroślami. Latem nasz apartamentowiec wygląda bajecznie, zielone latorośle, oplatają budynek tak, że prawie nie widać jego prawdziwego, określającego dziewictwo koloru. Zimą, jego biel zrasta się z bielą śniegu, tworząc złudzenie boskości budynku. Każdy z mieszkańców ma pokój z dużym, drewnianym oknem z którego roztacza się widok na zatłoczoną, w godzinach szczytu ulicę. Prawie każdy, bo jeden pokój to tylko cztery puste ściany. Ciarki przechodzą od samego patrzenia na jego drzwi, gdzie widnieje napis „Nr. 22”. Przez długi czas był on niezamieszkiwany z powodu właśnie braku okna, co potencjalnego lokatora może doprowadzić do szaleństwa i pewnego rodzaju aspołecznych reakcji. Zwierzęta domowe potrzebują światła codziennego, żeby się rozwijać, tak samo jak kwiaty, drzewa oraz inni przedstawiciele flory. Kiedy późnym wieczorem, 4 lutego 1966 roku, sprowadziła się do nas Helena Myer’s, nikt nawet nie zdążył tego zauważyć, wszyscy byli pochłonięci zwycięstwem futbolowej drużyny Orlean Scouts w mistrzostwach Luizjany. Helena dostała pokój bez okna, ponieważ wszystkie inne były już zajęte a każdy z lokatorów ceni swoją prywatność i samotnie, dlatego każdy mieszka sam. Jakież wielkie było zdziwienie, kiedy następnego dnia podczas śniadania, na stołówce pojawiła się nowa twarz. Oczywiście nikt nie odezwał się ani słowem, ale czuć było w powietrzu masę pytań do nowego mieszkańca. Był to pierwszy nowy lokator od czasu kiedy ludzie przestali ze sobą rozmawiać. Pani Myer’s początkowo nie rozumiała milczenia innych mieszkańców, wzięła to za zasadę panującą w domu i również zamilkła. Cóż za fantastyczny przykład działania ogółu na jednostkę, mógłbym się założyć, że gdyby nowo przybyła odezwała się, wszyscy odzyskali by język i znów toczyli zaciekłe, fascynujące dyskusje.
Helena była żoną żołnierza o imieniu Peter, zmarł on tydzień przed jej przyjazdem do naszego domu. Kobieta została sama a kiedy lekarz stwierdził u niej początkową fazę schizofrenii, za jego namową postanowiła przeprowadzić się tutaj. Była najatrakcyjniejszą lokatorką, jej średniej długości zgrabne nogi przykuwały uwagę prawie tak samo jak samotna dwudziestodolarówka leżąca na chodniku. Twarz, skromna i delikatna sprawiała że jej uśmiech potrafił odsunąć na bok wszystkie nasze zmartwienia. Ta niespełna trzydziestoletnia wdowa, wyglądała jak anioł którego siła wyższa zesłała nam abyśmy zaznali odrobinę szczęścia. Nigdy nie powiedział bym że jest osobą chorą psychicznie, zresztą do samego końca jej pobytu traktowałem ją jak zdrowe zwierzę domowe.
Po śniadaniu, kiedy wszyscy nagle wstali i bez słowa udali się do swoich apartamentów, Pani Myer’s została na stołówce z Jimmy-m który zawsze ostatni kończył posiłek. Ten dziewiętnastoletni chłopak był całkiem normalny, jednak zbyt zindoktrynowany przez ogół mieszkańców. Można by rzec, że stał się jednym z nich, pełnoprawnym obywatelem gburowatych milczków.
- Jimmy, zastanawiam się kim ona do cholery może być?
Helena nerwowo rozejrzała się wkoło i zaciekawieniem skierowała wzrok na chłopca który w jej mniemaniu zaczął rozmawiać ze swoim wyimaginowanym przyjacielem.
- Myślisz że smakuje jej to gówno którym faszerują nas każdego ranka?
- Nie smakuje Ci jajecznica? – wtrąciła Helena.
- Jimmy, chyba się przesłyszałem, ona coś do mnie powiedziała, wydaje mi się, że zapytała czy smakuje mi to gówno którym nas tu faszerują.

czwartek, 23 lutego 2012

Taki tam wstęp, napisany kiedyś.

Wciąż mozolnie i bez rezultatu próbuję zrozumieć pieprzonych pseudo indywidualistów, na siłę próbujących przebić się przez (w ich mniemaniu) szarą masę zwyklaków. Na siłę próbujących udowodnić swoją unikalność przez co podkreślają tylko swoją bezużyteczną jednorazowość. Bez wątpienia w domu przy New Jersey Street mieszkają sami tacy ludzie, każdy inny, unikalny, pod każdym względem. Każdy jest zwierzęciem hodowanym przez matkę naturę, chociaż niektórzy mieszkańcy nazywają ją Bogiem, Mesjaszem, Allahem , ja myślę że jest zlepkiem tych wszystkich bóstw o których wszyscy mówią ale nikt tak naprawdę nic nie wie. Zwierzęta domowe, lubię to określenie bardziej niż „ludzie”. Może to wzbudzać wiele kontrowersji, jednak na dobrą sprawę niewiele różnimy się od szeroko rozumianych „zwierząt”. Biorąc pod uwagę budowę zewnętrzną, różnimy się ale tylko nieznacznie bo wciąż mamy oczy – żeby widzieć, nos – żeby czuć zapach, usta – żeby konsumować, narządy rozrodcze – żeby się rozmnażać. Jak widać, jesteśmy zwierzętami, bo istniejemy na takich samych zasadach i jesteśmy na równi z nimi. Jedynym co Nas różni to świadomość. Nie chodzi mi o myślenie… bo wielu mieszkańców domu na New Jersey nie myśli, ba.. wydaje mi się że wielu ludzi na świecie nie potrafi myśleć, chodzi mi o bardziej filozoficzne podejście. Mianowicie My, zdajemy sobie sprawę z własnego istnienia. Potrafimy określić swój byt, własne ja oraz miejsce w przestrzeni, staramy się odpowiedzieć na pytanie skąd się wzięliśmy i dlaczego. Doszedłem do takich wniosków przyglądając się mieszkańcom domu, jednak moje zainteresowanie wzbudził spory szczegół. Każdy z mieszkańców zadał sobie pytanie, skąd pochodzi i jaka jest jego rola w życiu, również każdy z mieszkańców doszedł do wniosku że stworzyła go siła wyższa której nie jest w stanie pojąć i to ta siła nadaje mu sens, którego on jeszcze nie zna. Wszyscy szumnie zaczęli przypisywać ów wyższej sile, ludzkie cechy. Siła wyższa na pewno nas widzi, czyli musi mieć oczy, jest dobra i praworządna, co daje nadzieje że i ona posiada świadomość oraz inteligencje, siła wyższa potrafi nam pomóc, czyli ma specjalną moc sprawczą. Na sam koniec, siła wyższa posiada umiejętność kreacjo, potrafi zrobić coś z niczego… dosłownie z niczego. No i cóż, skoro znamy już odpowiedź na nasze pytania, możemy powrócić do swojego życia i żyć dalej. Niestety w domu zapanował nieład, każdy z mieszkańców inaczej wyobraził sobie siłę wyższą i zaczął bronić swoich wyobrażeń przed innymi co w rezultacie doprowadziło do zaprzestania rozmów między mieszkańcami. Dom w którym niegdyś prowadziło się wiele żywych rozmów i okazywało uczucia, zamienił się w zakon milczenia. Następstwem głuchej ciszy było rozmawianie z samym sobą i za pomocą tej jakże trudnej techniki przekazywanie wiadomości innym domownikom. Od tego czasu, zacząłem nazywać ten dom, miejscem w którym ludzie mówią sami do siebie.

środa, 1 lutego 2012

Poezja humoru.

Pamiętam czasy, kiedy pamiętałem Twoje sny. Co prawda, trudno mi teraz zapamiętać cokolwiek, ale sny chyba łatwo zapadają w pamięć. Z reguły, wszystko kończy się na dwóch, góra trzech kartkach. Z czego pierwsza to okładka a druga rozkładówka, trzecia to tytuł z pozdrowieniami od autora.

Była to dziewczyna o włosach których kolor trudno sobie wyobrazić, miała sukienkę niebieską, o tak jaskrawym kolorze, że trudno sobie wyobrazić. Często wymiotowała, bo serce podchodziło jej do gardła na każdą myśl o tym, że On jest z dziewczyną, którą trudno sobie było jej wyobrazić. Wyszła z domu, pewnego dnia, wiatr zawiał tak mocny, że zwiał jej kolor z sukienki. Miała czarne buty i czarne myśli, tego wieczora czarny kolor był jej ulubionym, chociaż na co dzień lubiła raczej czerwony. Czerwone miała paznokcie, jak krew bo rozdrapywała stare rany. Tego wieczoru, wiatr zawiał tak silny, że zwiał jej czerwony kolor z paznokci i serce przestało być czerwone. Serce miała pojemne, chociaż wypełnione po brzegi krwią, nie swoją ale jego. Tamtego dnia kiedy wymieniali się krwią, szczeniackie braterstwo zmieniło bieg jej życia. Wtedy jeszcze nie wiedziała, ale reżyser miał inne plany co do jej postaci. Nawet jej nie podpisał, rok później wysłał jej pocztówkę z podpisem "Pozdrowienia znad Bałtyku". Wiatr tego wieczoru był tak silny, że gdy zawiewał, przez przypadek zwiał jej kolor oczu, wtedy świat zaczął być szary. Zwiał jej kolor skóry, ust, nawet czarne myśli.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Nadal myślę, to znaczy jestem.

Ostatni dzień miesiąca jest niewątpliwie najgorszym dniem w miesiącu, zaraz obok pierwszego... i wszystkich poniedziałków. Jest dniem zadumy, składnia do refleksji i zastanowienia się nad minionymi osiągnięciami. Cóż... właśnie z tego powodu jest najgorszy. Osiągnięcia, udało mi się ograniczyć palenie więc tego ostatniego, mogę sobie pozwolić na całą paczkę. Wnioski do jakich doszedłem to: W życiu, pewne jest jedno, że nic nie jest pewne. No i tutaj mam na myśli nawet śmierć, przy aktualnych osiągnięciach nauki, dzięki badaniom nad kodem DNA, możemy życie sobie przedłużać. Uprzednio pamiętając, że każdy papieros to 3 minuty mniej. Udało mi się zaliczyć chyba już większość egzaminów, ale cieszyć się nie chcę, myślał kogut o niedzieli...

Ps. byłbym zapomniał, na ten ostatni dzień, propozycja muzyczna: Czarno Czarni - Śpiąca Jola, dla tych co lubią spać.

niedziela, 8 stycznia 2012

Prostacka myślozbrodnia.

Postanowiłem przestać mówić: Konstruktywna krytyka, w ogóle... przestać wypowiadać słów na K, oprócz pospolitej "kurwy". Wszystkie inne słowa na K brzmią w moich ustach nieco żenująco, ale nie mam wady wymowy. To chyba następne surrealistyczne postanowienie co nic do życia nie wnosi a jedynie je utrudnia.

Dobra, bez żenady. Ostatnie dni - tygodnie? - pokazały tylko jaki jestem w swej złożoności prostacki (bo prosty to za mało powiedziane). Doszedłem do wniosku, że mój słomiany zapał w połączeniu z nabytym sceptycyzmem religijnym, daje niechęć do życia (swojego naturalnie). Dowiedziałem się, że ciągle się oddalam (nie tylko od innych ale też od samego siebie), jednak biorąc pod uwagę teorię rozszerzania się wszechświata, wypadam jeszcze całkiem nieźle. Boję się, że nie do końca wiem co robię a jeszcze bardziej, boję się, że na pewno nie wiem co robię i tego w zasadzie jestem pewien.

Obstawiam, że jedyne co mogę teraz zrobić to przeczytać parę książek które powinienem przeczytać, pisać i zatruwać swoje płuca nikotyną.

W najbliższych dniach, postanowiłem postawić wszystkie swoje pieniądze u bukmachera. Stawiam na to, że przeżyje do następnego poniedziałku. Pal licho!